I znowu Modiano taki, jakim go lubię! Uwodzi elegancją swojej opowieści, niepokoi, zasmuca…Zwodzi i krąży, sugeruje, ale unika jasnych deklaracji, co uwielbiam.
Starzejący się pisarz niejako ponownie odkrywa swoje dzieciństwo, które pogrzebał w niepamięci. Oderwane od siebie i dawno minione obrazy ukazują się w rozbłyskach przypomnień: odpryski zdarzeń, twarze łączące się z miejscami, wnętrza wywołujące emocje…
I to niepokojące zakończenie, gdy udziela nam się lęk i obawa chłopca i…to już koniec, zostają tylko męczące pytania i smutek opuszczonego dziecka.
Filozoficzne rozważania o różnych aspektach codzienności, ale także o takich natury bardziej ogólnej jak np. dobro i zło. Przystępnie napisana, więc czyta się dobrze; prowokuje do zamyśleń i refleksji. Wiele fragmentów zaznaczyłam, do wielu wrócę, niektóre zaś wydały mi się pięknie mieniącą się błyskotką.
(Książka rozpadła mi się w dłoniach w trakcie czytania – wydawnictwo Dowody na Istnienie nie popisało się rzemiosłem wydawniczym)
Modiano jak zwykle szeptem opowiada swoją nostalgicznie tajemniczą historię. Bywa, że ten szept czaruje, zwłaszcza w końcowych partiach książki, a szczególnie w rozdziale o willi Triste. Niestety, reszta książki nie hipnotyzuje jak inne przeczytane przeze mnie utwory Autora.
Tajemnice…
Kim jest kobieta w żółtym płaszczu? Co stało się z czarnym pudlem? Dlaczego mała jest bezimienna? Czy państwo Valadier faktycznie są małżeństwem? A Jean Borand to brat mamy? A może jednak ojciec dziewczynki? Czy nieumeblowany dom to rzeczywistość, czy może projekcja z przeszłości bohaterki, o której tak niewiele wiadomo? A czy przypadkiem mała dziewczynka to nie jest Therese?
Samotność…
Wszystkie osoby pojawiające się w tym opowiadaniu są samotne, nawet te, które są podobno małżeństwem – one też oddzielone są od siebie szklaną ścianą. Dziewczynka pozostaje bez kontaktu ze swoimi rodzicami. Bohaterka zaś wędruje ulicami Paryża w poszukiwaniu swojej przeszłości; samotna, pogubiona, jakże krucha.
Tęsknota…
Therese chce „poskładać parę nędznych wspomnień, odnaleźć ślady swojego dzieciństwa” a także „szuka kontaktu z ludźmi”, ale potrafi to powiedzieć tylko „facetowi, który włada dwudziestoma językami”, bo nikt inny by nie zrozumiał. Ten ostatni zaś potrzebuje punktu stałego „by życie przestało być takim ciągłym unoszeniem się”. A dziewczynka? – a dziewczynka pragnie ciepłego żywego kontaktu – chce psa.
Jak zwykle u Modiano, brak jednoznaczności, brak odpowiedzi, ba, brak podpowiedzi! Natomiast autor pozostawia wiele przestrzeni dla naszej wyobraźni dając nam szansę na zobaczenie świata bohaterki po swojemu. Mamy wiele możliwości, ale musimy radzić sobie sami.
Przeczytajcie i sprawdźcie, co zobaczycie.
Pochłonęłam tę książkę. Czy może powinnam napisać, że książka pochłonęła mnie? Nie mogłam się od niej oderwać i przeczytałam, przepraszam za wyrażenie, in one go.
Oniryczna podróż do „początków życia” bohatera. Czas przeszły miesza się z tym co współczesne, nie wiadomo co jest wspomnieniem co teraźniejszością, plączą się ulice, czasy, zapamiętane widoki. W pewnym momencie na obraz nocnego Paryża nałożyły mi się obrazy innego miasta, z innego, osobistego czasu i już nie wiedziałam co napisał Modiano, co zobaczyłam w swoich wspomnieniach…Z pewnością autor poruszył jakąś czułą strunę moich życiowych doświadczeń.
Piękna książka, piękne spotkanie z panem Modiano.
Tajemnicza kobieta, chłopiec u progu dorosłości, ich wzajemna relacja pełna czułego smutku. Dziwna relacja bohatera z ojcem, który jest fizycznie nieobecny, ale pojawia się we wspomnieniach. Ludzie, którzy wkraczają w życie młodego mężczyzny, ich niewinne prośby – wszystko to niedookreślone, niedopowiedziane. I znowu (jak w „Zagubionej dzielnicy”) ulice nocnego Paryża. Wiele pytań i żadnych odpowiedzi. Tylko to wrażenie, że nad bohaterami ciąży jakieś fatum, że zmierzamy do czegoś groźnego i to wrażenie narasta wraz z biegiem wydarzeń.
Kolejne udane spotkanie z Patrickiem Modiano. Mam jednak tym razem zastrzeżenia do tłumaczenia, wydaje mi się niezbyt udane. Niestety, nie przeczytam książki w oryginale :(.
Bardzo lubię prozę Olgi Tokarczuk, jej refleksyjność, swoistą poetyckość. Lubię jej widzenie świata i sposób w jaki o nim opowiada, lubię jej opowieści.
W „Biegunach” podoba mi się motyw podróży spajający książkę i to zarówno w warstwie dosłownej jak i metaforycznej. Podróżujemy w tej powieści nie tylko linearnie, ale również w głąb siebie. I im głębiej się w nią zanurzamy tym ciekawsza się staje.
Podobają mi się opowiadania „anatomiczne” w tej podróży z autorką, spotkania z Innymi (i nie mam tu na myśli przedstawicieli obcych cywilizacji), no i nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała Aleksandry Sprawiedliwej.
Owszem, są w tej powieści wątki nużące, ale, tak się zastanawiam, czy to, co nudne dla mnie będzie tak samo męczące dla innych? Może to, co dla mnie rewelacyjne, będzie dłużyzną dla innego czytelnika? O tym też jest ta książka. Jak bardzo różni jesteśmy i jakie to fascynujące. Autorka mówi, że jest „wierna peryferiom, obszarom niedopowiedzianym, zamazanym”. I to też w jej prozie uwielbiam.
Muszę jeszcze wspomnieć o szacie graficznej książki (mam wydanie z roku 2007). Dopiero gdzieś w połowie książki dotarła do mnie genialność okładki pana Marka Pawłowskiego. A mapy? – wyborne!
Gawęda o legendarnym zbawcy narodu Józafacie Dumanowskim, proklamatorze Republiki Krakowskiej, posiadaczu fantastycznie zwielokrotnionego życiorysu. Napisana pięknym językiem, ironiczna, inteligentna baśń dla dorosłych o idealnej republice, w której włodarze troskliwie dbają o dobrostan swoich obywateli. Projekcja marzeń Autora? – chyba jednak nie, bo książka napisana dobrych parę lat temu. Opowieść także o przemijaniu, które zostaje poddane wnikliwej obserwacji, dzięki szczegółowemu nagromadzeniu wątków w poszczególnych okresach życia. Autor poświęca dużo wzruszająco cierpliwej uwagi starości bohatera.
Bezprzykładna wyobraźnia Autora zachwyca, wplecione subtelne wątki erotyczne umajają biografię Józafata, zasmucił mnie jedynie zarzucony wątek pianistki Olgi Stahl
„Jestem starcem, przeżyłem prawie sto lat, i po tym wszystkim nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jestem. Jestem tymi wszystkimi Bartłomiejami, którymi byłem, i tymi wszystkimi, którymi nie byłem, ale bardzo chciałem. Jak można opowiedzieć życie”?
Nie da się opowiedzieć tej książki, trudno wyłuskać bohatera (pomimo tego, że na początku każdej fugi, czyli części przedstawia się z imienia i nazwiska – Bartłomiej Chochoł), w wielości nieliniowych wątków trudno się początkowo połapać. Właściwie jedynym statycznym punktem odniesienia jest krakowska kamienica. W niej protagoniści mieszkają, do niej wracają, ją kupują bądź likwidują. To centrum wszechświata.
W powieści występuje mnogość osób, wszystkie one przenikają się nawzajem, wirują, dublują. Bywa, że w trakcie jednej fugi narrator rozdwaja się i patrzy na siebie niejako z zewnątrz jednocześnie relacjonując aktualne wydarzenia. Bartek Chochoł, narrator, jest ostatnim królem Polski, porzuconym mężem, kochankiem, alkoholikiem, dorastającym chłopcem, człowiekiem sukcesu (nie do końca). Babcia „z upodobaniem rzucała się w objęcia śmierci, często chadzając na krakowskie cmentarze”, „bo dla mojej babci Kraków był miastem grobów”. Dziadek, pasjonat fotografii, posiadacz „łysiny świecącej i całkowitej jedynie pozornie”. Zosia „miała sukienki w kwiaty, smutne oczy i ciągle czytała książki”; Zosia jest też żoną Bartka, która „umierała na pustkę we śnie nie śniąc i nic nie wiedząc”. To tylko parę przykładów.
Ogromnie podobała mi się fuga, w której poszczególne pomieszczenia mieszkania stanowią odrębne światy. I tak: „w sypialni leżał dziadek, który cicho i ze spokojem umierał na starość”; „w salonie ojciec próbował stworzyć świat na nowo, bo stary uznał za umarły”; „w kuchni babcia ratowała zagrożony porządek wszystkimi obrzędami jakie znała”; „w gabinecie matka uwalniała demony przeszłości, a one wychodziły z szuflad (…), jak przed laty prowadziła długie rozmowy ze Słowackim i Mickiewiczem, śledząc główne linie napięć pomiędzy nimi”. To tylko sytuacja wyjściowa, rozwój wyborny.
Moją ulubioną jest fuga IV, bardzo wzruszająca, w której Autor fantastycznie oddał gonitwę myśli, nerwowość i rozedrganie bohatera, jego wyrzuty sumienia. Niestety, cytatu nie będzie, musiałabym przepisać przynajmniej dwie strony.
Zafascynowała mnie ta opowieść za sprawą hipnotycznych powtórzeń, powrotów zdań, słów; skojarzyła mi się z poezją. Ta proza ma swój charakterystyczny rytm, czyta się świetnie. Ciekawe, jak by się jej słuchało? Fuga to przecież utwór muzyczny, w którym temat jest powtarzany i przekształcany, być może Autor próbował oddać muzykę za pomocą (poetyckiej) prozy?
Samotność, ból, niespełnienie, oczekiwanie, tęsknota – odnajdziemy je w „Fudze”, ale napotkamy też absurdalny humor. A także ciepło: „Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, na skraju tego świata znajduje się stara suka Aza. Aza należała do wszystkich, czyli do nikogo. Znalazłem w albumie mojego dziadka zdjęcie, na którym jest podwórko naszej kamienicy, stary jesion i pusta ławka. Zdjęcie jest bardzo smutne, bo na innych fotografiach zawsze ktoś na ławce siedzi. Ale jak się uważnie przyjrzeć, to widać pod ławką ciemny kłębek. Ten kłębek to właśnie stara suka Aza. Kiedy to odkryłem, zdjęcie przestało być smutne i się uśmiechnąłem”.
To o czym napisałam to tylko wierzchołek góry lodowej. Ta opowieść jest bardzo podatna na różnorakie interpretacje, każdy zobaczy w niej coś swojego. W tym jej siła.
W rzeczy samej, książka traktuje głównie o rybach. Określone gatunki ryb znalazły w książce swój kącik, Autor sportretował je z … czułością? – tak właśnie z czułością. I uwagą. Czytałam z zainteresowaniem, pomimo, że rybami się nie pasjonuję, a wędkarstwo zawsze wydawało mi się raz, że nudne, dwa, że to kolejny przykład „troskliwości” jaką gatunek człowiek otacza inne istoty.
Jak zwykle są też moje ulubione dygresje. Cały jeden rozdział poświęcony został Oto Pavlowi – jak pamiętamy, ryby odgrywały w jego życiu bardzo ważną rolę. O samym pisarzu Środa pisze tak: „Ota Pavel miał dar. Potrafił ułożyć opowieść o rzeczach złych i smutnych w taki sposób, że spod nich, z jakiejś głębokiej, niewidocznej gołym okiem warstwy przedostaje się, jak przez matową szybę, ciepłe, uspokajające światło."
Próbowałam też znaleźć w sobie wewnętrzną rybę; jakby nie było wyszłam kiedyś, dawno temu, z wody…
Nie pierwszy to raz, gdy czuła uwaga Autora sprawia, że udaje mu się zainteresować mnie sprawami, które raczej nie leżą w kręgu moich bezpośrednich zainteresowań. Potrafi mnie przy tym rozbawić, zasmucić i sprowokować do refleksji.
No cóż, skończyłam czwartą już książkę Krzysztofa Środy parę minut temu. Nie czytałam chronologicznie, ostatnia przeczytana przeze mnie książka jest debiutem Autora. Wiedziałam już więc czego się mniej więcej spodziewać i nie zaskoczył mnie fakt braku wyraziście egzotycznej zamorskiej podróży. Kaukaz, Madera, Korsyka nie są celem pomimo tego, że na Kaukaz się Autor wybierał, ale tam jednak nie dotarł; na Maderę też raczej nie wyruszy, bo „nawet gdybym się [na Maderę] wybierał, jaką mam szansę tam się znaleźć, skoro dotąd nie udało mi się dotrzeć do Krynek?” Na Korsyce owszem był, ale ogląd tej wyspy jest mocno specyficzny i bardziej związany z ułomnością pamięci.
Podtytuł książki brzmi „Prywatny przewodnik po różnych stronach świata" i tak faktycznie jest. Autor wodzi nas po swoich indywidualnych ścieżkach skojarzeń w sposób czarująco leniwy, uwodzi uważnymi opisami miejsc dość przaśnych, ale i pięknych, łagodnie i delikatnie zdradza nam tajemnice rybich wędrówek.
„Różne strony świata” mogą być bliższe i dalsze, u Środy są częściej bliższe niż dalsze, bo przecież „jeśli nawet świat zawiera w sobie jakąś zagadkę, której zrozumienie jest naszym powołaniem, podróż nie jest chyba właściwym sposobem na jej odkrycie. Jeśli bowiem taka zagadka istnieje, powinna być w tym samym stopniu dostępna bądź niedostępna, z każdego miejsca na ziemi.”
Polecam tę kołyszącą i uspokajającą prozę, usianą czarująco chimerycznymi z lekka ironicznymi, często również żartobliwymi refleksjami.
Nie powiem, czytało się łatwo i szybko. Autorka jest spostrzegawcza, z łatwością wyłuskuje zabawne postaci, gesty, sytuacje. Śmigamy od strony do strony, od jednego zdarzenia do drugiego, pędzimy, ślizgamy się…No właśnie, jesteśmy w szpitalu psychiatrycznym i jest zabawnie, chichoczemy pod wąsem. I tu taka refleksja: czemu to właściwie ma służyć? Oswajamy choroby psychiczne chichotem? Fajnie i lekko nam się czyta i świetnie się bawimy, jutro zapomnimy, więc po co?
Jakiś taki mam dyskomfort…
Lubię opowieści Olgi Tokarczuk, już kiedyś o tym wspominałam. Jej widzenie, a może ogarnianie świata jest mi bardzo bliskie. Umiejętność opowiedzenia tego, co widzi i jak, to dar, dzięki któremu potrafię wniknąć w jej światy, zamieszkać w nich od razu, być tam.
Autorka widzi dalej, czuje głębiej, rozumie szerzej – dostrzega więc sprawy niedostępne nam, a dla niej niepokojące. I część tych opowiadań jest ich wyrazem, to te opowiadania najbardziej bizarne; fascynujące i jednocześnie drażniące wyobraźnię, a jednak wyrastające z dobrze nam znanej, pospolitej rzeczywistości. Opowiadania bardziej codzienne, ale równie niezwykłe traktują np. o marynatach – bardzo zabawne, najśmieszniejsze w zbiorze lub o dziwnym szwie skarpetki. Jedno z opowiadań nosi cechy horroru, napięcie narasta powoli… A w innym pojawia się termin 'plica polonica', wujek Google wyjaśnił.
Polecam wszystkim tym, którzy potrafią się dziwić i lubią poznawać bizarne niepokoje innych.